Wczoraj wieczorem wywabiły mnie z hotelu głośna muzyka i dźwięk bębnów. Listopad to w Indiach pora ślubów, niemal każdego wieczoru odbywa się jakiś, pomimo to chwyciłam aparat i wyszłam na ulicę. Był to etap uroczystości, na który najczęściej można natknąć się będąc w Indiach, czyli moment, kiedy Pan Młody wyrusza na przystrojonym koniu na spotkanie z Panną Młodą, . Miałam zamiar zrobić parę zdjęć i wrócić do hotelu dokończyć kolację, dlatego zabrałam tylko 50mm, czego niestety miałam za chwilę pożałować… Bo chwila zamieniła się w ponad godzinę fotografowania. Z początku nieco z dystansu, bo mimo że cała akcja toczyła się w ciasnej uliczce, to jako jedyna turystka czułam się trochę intruzem. Ale już za chwilę, jak to w Indiach bywa, rozmawiałam z siostrą Pana Młodego, zostałam przedstawiona jego mamie i zaproszona do wspólnego tańca – z tej propozycji akurat nie skorzystałam, a dlaczego, to myślę że wyjaśniają zdjęcia (przypominam, że miałam sprzęt fotograficzny na szyi, a indyjskie tańce w niczym nie przypominają walca wiedeńskiego).
Powyżej i poniżej – śliczna siostra Pana Młodego w przeboskim fioletowo-złotym sari (niestety nie widać tutaj w pełni jego urody, ale było genialne!). Niestety nie pamiętam jej hinduskiego imienia, ale pamiętam, że jego tłumaczenie brzmiało „Bezimienna”.